Zadziwiająco często dopada mnie poczucie, że marnotrawię czas i gdybym tylko się postarała, udałoby mi się zmieścić więcej pozycji w codziennym rozkładzie zajęć. Czy aby na pewno? Podeszłam do sprawy naukowo. Z kalkulatorem w ręku. Sam tylko tydzień pracujący. Bo spinanie się i zadyszkę w weekend, o ile nie mówimy o wyjedźcie w góry czy wycieczce rowerowej, zdecydowanie odrzucam z powodów ideologicznych.
Praca, dojazdy i poranne czynności to dziesięć i pół godziny dziennie. Sen - osiem. Toaleta wieczorna, kolacja i ułożenie Babu do snu - dziewięćdziesiąt minut. Zostaje dwadzieścia godzin tygodniowo do zagospodarowania. Pakiet kino plus kawa, pilates, basen i cokolwiek z kategorii 'sporadyczne, lecz konieczne', jak drobne zakupy, wizyta u lekarza, fryzjera, kosmetyczki, wywiadówka, akademia w szkole etc, dają co najmniej kolejne dziesięć godzin w skali tygodnia.
Matematyka nie kłamie. Zostają mi średnio dwie godziny dziennie na pobycie z chłopakami, zabawy z Ritką, nastawienie i złożenie prania, zwiechę nad kubkiem herbaty, poczytanie, zatelefonowanie, blogowanie, wymycie kuchenki czy lustra w łazience, zagranie w planszówkę, przejście kolejnego poziomu we Frozen, wyczyszczenie butów, pośpiewanie do piosenek z radia, nałożenie odżywki na paznokcie czy maseczki na twarz, spisanie listy zakupów, ustalenie planów weekendowych, wizytę w bibliotece, sprzątnięcie kuwety etc.
Nawet jeśli wygląda to na obłęd albo wręcz przeciwnie, na jedynie wierzchołek góry lodowej, którą inni zdobywają każdego dnia - czuję się mistrzynią świata. Drogie panie, drodzy panowie, zanim dacie się wpędzić w poczucie winy, że gary brudne, szyby w oknach uciapane, podłogi się kleją itd., zaparzcie herbatę, przysiądźcie na chwilę, zróbcie rachunek sumienia i dajcie się ponieść uniesieniu, gdy w końcu same sobie czarno na białym dowiedziecie, że też zasługujecie na olimpijskie złoto:)
sobota, 28 lutego 2015
piątek, 27 lutego 2015
środa, 25 lutego 2015
Pingwiny z Madagaskaru
Babu jest nieziemski. Szlochania na Pingwinach się nie spodziewałam. A jednak! Moje empatyczne dziecko na widok Szeregowego uwięzionego przez wroga zaczęło pochlipywać, a tuż przed ostateczną rozgrywką rozpłakało się na całego. Gdybyśmy siedzieli na kanapie, a nie w kinie, pewnie już by mi wskoczył na kolana. Ale nawet zawodzenie i łzy nie przeszkadzały mu śmiać się na cały głos z następujących regularnie po sobie gagów. No po prostu niezapomniany seans;)
poniedziałek, 23 lutego 2015
Myszka
O szóstej rano zbudził mnie dziś dźwięk dzwoneczka. Przez dobrych parę sekund zastanawiałam się, czy to sen, czy może zmieniłam melodyjkę w telefonie. A tymczasem to Ritka radośnie bawiła się swoją ukochaną myszką. Bo ulubiona myszka jest tylko jedna. Teraz umiem ją już odróżnić od innych, niemalże identycznych. Lata praktyki.
Jako że wszystkie zabawki prędzej czy później kończyły w trudno dostępnych kryjówkach, regularnie dokupywałam myszki. I chociaż producent i model zdawał się być stały w ofercie naszego sklepu zoologicznego, w końcu udało mi się wychwycić subtelne różnice dyskwalifikujące przynoszone do domu gryzonie. Po pierwsze: ogonek ma być puchaty, po drugie: w środku ma być dzwoneczek, a nie grzechotka. W innym przypadku mogę sobie zabaweczkę podrzucać do woli, a Rita, choćby miała paść z nudów, nie będzie się badziewiem bawić.
Kiedy z ostatniej d o b r e j myszki został już tylko sypiący się w rękach plastikowy korpusik, wybebeszyłam go i dzwoniące serce umieściłam we własnoręcznie uszytej ze starej rękawiczki myszce. Radość była wielka, ale nie trwała długo, bo skarb po paru zaledwie dniach został ukryty nie wiadomo gdzie i do tej pory nie natrafiliśmy na jego trop.
W sobotę rutynowo, ale skrupulatnie obejrzałam wystawione przy sklepowej kasie myszki. Wyglądały i przy potrząsaniu brzmiały obiecująco. Wzięłam dwie, na próbę. Rita najpierw nie mogła uwierzyć, że myszka wróciła. A potem hasała z nią po całym domu. Kiedy nie mogła na nas wymusić rzucania, sama sobie gryzonia podrzucała i tarmosiła. W niedzielą myszka była już tylko jedna. I powtórka z rozrywki. Dziś, jak widać, kontynuacja świętowania.
Nie ociągając się więc wyruszam na łowy, by zanim mnie ktoś uprzedzi, wykupić cały dostępny w sklepie zapas:)
Jako że wszystkie zabawki prędzej czy później kończyły w trudno dostępnych kryjówkach, regularnie dokupywałam myszki. I chociaż producent i model zdawał się być stały w ofercie naszego sklepu zoologicznego, w końcu udało mi się wychwycić subtelne różnice dyskwalifikujące przynoszone do domu gryzonie. Po pierwsze: ogonek ma być puchaty, po drugie: w środku ma być dzwoneczek, a nie grzechotka. W innym przypadku mogę sobie zabaweczkę podrzucać do woli, a Rita, choćby miała paść z nudów, nie będzie się badziewiem bawić.
Kiedy z ostatniej d o b r e j myszki został już tylko sypiący się w rękach plastikowy korpusik, wybebeszyłam go i dzwoniące serce umieściłam we własnoręcznie uszytej ze starej rękawiczki myszce. Radość była wielka, ale nie trwała długo, bo skarb po paru zaledwie dniach został ukryty nie wiadomo gdzie i do tej pory nie natrafiliśmy na jego trop.
W sobotę rutynowo, ale skrupulatnie obejrzałam wystawione przy sklepowej kasie myszki. Wyglądały i przy potrząsaniu brzmiały obiecująco. Wzięłam dwie, na próbę. Rita najpierw nie mogła uwierzyć, że myszka wróciła. A potem hasała z nią po całym domu. Kiedy nie mogła na nas wymusić rzucania, sama sobie gryzonia podrzucała i tarmosiła. W niedzielą myszka była już tylko jedna. I powtórka z rozrywki. Dziś, jak widać, kontynuacja świętowania.
Nie ociągając się więc wyruszam na łowy, by zanim mnie ktoś uprzedzi, wykupić cały dostępny w sklepie zapas:)
niedziela, 22 lutego 2015
Pojazdy Pancerne Armii Czerwonej 1939-1945
Prezent urodzinowy na specjalne zamówienie od Radka. Sebi wniebowzięty. Czyta głośno już prawie godzinę. I co jakiś czas zadając pytania kontrolne, sprawdza, czy uważnie słuchamy. A jutro opasłe tomisko zabiera ze sobą do szkoły, nie bacząc na to, że jego tornister i tak waży tonę;)
środa, 18 lutego 2015
Magia i miecz
Odkopaliśmy stare gry Maćka. TransSolar znudził mnie po dziesięciu minutach, chłopaków po godzinie. Natomiast Magia i miecz pochłonęły nas wszystkich całkowicie. Po kilku sesjach dla rozgrzewki i wybraniu najlepszych dla siebie bohaterów (Elf, Ciemny Elf i Leśny Duszek - chyba nie muszę dodawać, kto jest kim) postanowiliśmy każdego dnia fotografować planszę, by kolejnego móc odtworzyć ustawienie wszystkich kart i kontynuować rozgrywkę. No i jeszcze zapadła zgodna decyzja, że Magia i miecz jedzie z nami do Chorwacji:) Szykują się kolejne wakacje naszego życia;)
wtorek, 17 lutego 2015
Lista zadań
Powodowana siłą wyższą spieszę z zapewnieniem, że zawieszenie działalności było chwilowe i na skutek narastających z każdym dniem wyrzutów sumienia przedstawiam usprawiedliwienie zastoju. W punktach, które i tak sprowadzają się do jednego, haha:)
Numer jeden: lenistwo i totalne rozprężenie.
Numer dwa: peselizm. Priorytety się zmieniają, umiejętność beztroskiego odpuszczania sobie rzeczy spoza czołówki absolutnie obowiązkowych czy niezbędnych do zachowania zdrowia psychicznego wzrasta. Można powiedzieć, że to tylko dyplomatyczne rozwinięcie punktu pierwszego. Ale w praktyce wygląda tak: jako że na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności mam od ponad tygodnia możliwość przebywania w zaciszu domowym, uzyskany dodatkowo czas dzielę sprawiedliwie między siebie i Sebiego. Do czternastej realizuję się jako maniaczka gier komputerowych (będąc dinozaurem bez cienia zawstydzenia przyznam się, że odświeżam znajomość z takimi starociami jak Simsy, Theme Hospital, Anno 1602), a później jako wzorowa matka czuwająca nad rozwojem intelektualnym i emocjonalnym swej pociechy;)
Naturalnie nasuwa się pytanie, dlaczego gram, zamiast blogować, skoro i tak gapię się pół dnia w monitor. Kto nie zarywał (póki mu pary na to starczało) nocy dla ulubionych gier, nigdy nie zrozumie, jakim błogosławieństwem jest w domu pełnym konkurencji wyłączność na komputer w godzinach przedpołudniowych;). Miałam co prawda czytać, oglądać filmy i realizować się towarzysko, ale uznałam, że sztywne trzymanie się planu nie do końca zgadza się z tym, na co naprawdę mam ochotę i bezczelnie dałam się porwać żywiołowi.
Numer trzy: życie, życie, życie. Przygoda z zuchami nabrała rozpędu. Po sukcesie z zimowiskiem poszłam za ciosem i kiedy tylko nadarzyła się okazja, zapisałam syna na trzy kolejne wyjazdy. Już w najbliższy weekend jedzie więc do Wieliczki, potem na wyprawę polarną, a następnie do Warszawy. My dopiero co szaleliśmy na zabawie karnawałowej, do której przygotowania wypełniły mi kilka dobrych dni. Przebranie, jak zawsze, obowiązkowe. Temat: lata sześćdziesiąte. Buszowanie po lumpeksach w poszukiwanie strojów i akcesoriów, konsultacje z koleżankami, co z własnych szaf mogłyby i chciały pożyczyć, przeczesywanie własnych zasobów, szukanie inspiracji w necie, trenowanie kreski nad okiem, klejenie sztucznych rzęs. Długo by opowiadać. Ale efekt był piorunujący.
Żeby nie było: Sebi też miał bal. I nawet uszyłam mu pelerynę wampira. Uszyłam to może za duże słowo, faktem jednak pozostaje, że czarne prześcieradło udało się udrapować na ciele hrabiego Drakuli, a następnie z pomocą Maćka i przy użyciu zszywacza spiąć w kluczowych miejscach. Potem tylko zszycie tychże punktów, usunięcie zszywek i doszycie złotych guzików i łańcucha. Pociecha wyraziła pełną aprobatę, a kostium jest w ciągłym użyciu.
Przy okazji oficjalnie zawiadamiam, że pogodziłam się z myślą, że szycie mnie - mimo najlepszych chęci - przerasta, zamierzony efekt zawsze rozmija się z tym, co udaje mi się z trudem i poświęceniem osiągnąć, i choć ostatnio na potęgę trenowałam, choćby przy instalowaniu zuchowych sprawności na rękawie munduru, dotarło do mnie, że zestaw igła i nitka (nie mówiąc o maszynie) nie jest moim powołaniem. Co nie odwiedzie mnie jednak od podejmowania kolejnych prób wykazania się na tej niwie:) Ale można już krytycznie wypowiadać się na temat moich dzieł. Przyjmę wszystko z pokorą. Spruję i przyszyję na nowo (jak sprawności, haha). Bo czasem najbardziej liczą się chęci! A łaty, żeby nie było totalnego obciachu, nadal będzie dziecku przyszywała babcia:)
Wracając do przerwanego wątku: społeczność zuchowa okazała się więcej niż chętna do interakcji i wpadliśmy w wir wzajemnych odwiedzin, telefonicznych debat, wymiany książek i gier. Życie towarzyskie Babu też kwitnie. Jego przyjęcie urodzinowe będzie ostatnim z zimowej fali imprez, co na chwilę chociaż pozwoli mi odetchnąć od wymyślania i wyszukiwania prezentów dla kilkulatków - a jest to za każdym razem nie lada wyzwanie, zwłaszcza, że nie można się powtarzać, bo ciągle spotyka się ta sama grupa w nieznacznie tylko zmienionym składzie.
Do tego dochodzi życie szkolne. Etyka, która cieszy się u mnie wielkim poważaniem, szczęśliwie odbywa się raz na tydzień - bo zadania domowe wymyślane przez prowadzącą te zajęcia panią dyrektor wymagają najczęściej zaangażowania rodziców. Ale o tym napiszę więcej osobno, bo do wieczora nie skończę tego posta:) Od lutego doszło nam też nowe wyzwanie - codzienna głośna lektura. Niby pikuś, bo tylko przez kwadrans (w praktyce zwykle więcej, bo głupio kończyć w połowie rozdziału), ale synchronizacja czasu i chęci dziecka i dorosłego to wyższa szkoła jazdy. Nie wiem, czy tylko Sebi tak ma, czy to przypadłość bardziej powszechna, ale zabranie się za jakąkolwiek aktywność wymagającą udziału innej osoby zajmuje mu w najlepszym razie kilka minut. Bo w drodze do celu zbacza, zmienia temat, coś go rozprasza, zapomina, co zamierzał etc. Przekłada się to na zmniejszenie (a czasem nawet na całkowite wyeliminowanie) zapasu cierpliwości u takiego rodzica jak ja. I gdyby chodziło o cokolwiek innego niż czytanie, niewykluczone, że o systematyczności moglibyśmy zapomnieć. Ale że nagrodą za czekanie jest głośna lektura, jest to teraz jeden z moich ulubionych momentów dnia. Role się odwróciły, Sebi czyta mi książki, które jeszcze rok temu ja czytałam jemu. Poezja:)
Teraz już pomknę prosto do celu. Żeby się w tym wszystkim nie pogubić zaczęłam sporządzać kolejne listy z zadaniami do wykonania. System ten świetnie się sprawdza od lat. A w styczniu przetestowałam go też na Babu i za odhaczenie wszystkich punktów w terminie obiecałam nagrodę. Zadziałało, Sebi po trzech dniach sam wiązał buty, co poczytaliśmy sobie za rodzicielski sukces - bo od jesieni rozmawialiśmy z Maćkiem o tym, że koniecznie musimy syna wyposażyć w tę kluczową sprawność;)
List więc przybywało masowo. Do tego stopnia, że musiałam nadać im rangę ważności, bo i tak wszystkich nie byłam w stanie zrealizować od ręki. Trochę to przytłaczające. Zniechęcające. Paraliżujące. Ucieczka w grę komputerową na parę dni zagłuszyłaby wyrzuty sumienia, że zamiast z zapałem brać się do roboty użalam się nad sobą i migam od obowiązków. A potem pomyślałam, że rozwiązaniem będzie ustalenie nagrody, bo grunt to motywacja. Ciągle jeszcze nad nią myślę. I w międzyczasie tworzę kolejne zestawienia zadań do wykonania.
I tak oto mam listę na każdą okazję. Między innymi spis filmów, książek i wydarzeń czekających na opisanie na blogu. I obiecuję regularnie skreślać z niego kolejne pozycje;)
Numer jeden: lenistwo i totalne rozprężenie.
Numer dwa: peselizm. Priorytety się zmieniają, umiejętność beztroskiego odpuszczania sobie rzeczy spoza czołówki absolutnie obowiązkowych czy niezbędnych do zachowania zdrowia psychicznego wzrasta. Można powiedzieć, że to tylko dyplomatyczne rozwinięcie punktu pierwszego. Ale w praktyce wygląda tak: jako że na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności mam od ponad tygodnia możliwość przebywania w zaciszu domowym, uzyskany dodatkowo czas dzielę sprawiedliwie między siebie i Sebiego. Do czternastej realizuję się jako maniaczka gier komputerowych (będąc dinozaurem bez cienia zawstydzenia przyznam się, że odświeżam znajomość z takimi starociami jak Simsy, Theme Hospital, Anno 1602), a później jako wzorowa matka czuwająca nad rozwojem intelektualnym i emocjonalnym swej pociechy;)
Naturalnie nasuwa się pytanie, dlaczego gram, zamiast blogować, skoro i tak gapię się pół dnia w monitor. Kto nie zarywał (póki mu pary na to starczało) nocy dla ulubionych gier, nigdy nie zrozumie, jakim błogosławieństwem jest w domu pełnym konkurencji wyłączność na komputer w godzinach przedpołudniowych;). Miałam co prawda czytać, oglądać filmy i realizować się towarzysko, ale uznałam, że sztywne trzymanie się planu nie do końca zgadza się z tym, na co naprawdę mam ochotę i bezczelnie dałam się porwać żywiołowi.
Numer trzy: życie, życie, życie. Przygoda z zuchami nabrała rozpędu. Po sukcesie z zimowiskiem poszłam za ciosem i kiedy tylko nadarzyła się okazja, zapisałam syna na trzy kolejne wyjazdy. Już w najbliższy weekend jedzie więc do Wieliczki, potem na wyprawę polarną, a następnie do Warszawy. My dopiero co szaleliśmy na zabawie karnawałowej, do której przygotowania wypełniły mi kilka dobrych dni. Przebranie, jak zawsze, obowiązkowe. Temat: lata sześćdziesiąte. Buszowanie po lumpeksach w poszukiwanie strojów i akcesoriów, konsultacje z koleżankami, co z własnych szaf mogłyby i chciały pożyczyć, przeczesywanie własnych zasobów, szukanie inspiracji w necie, trenowanie kreski nad okiem, klejenie sztucznych rzęs. Długo by opowiadać. Ale efekt był piorunujący.
Żeby nie było: Sebi też miał bal. I nawet uszyłam mu pelerynę wampira. Uszyłam to może za duże słowo, faktem jednak pozostaje, że czarne prześcieradło udało się udrapować na ciele hrabiego Drakuli, a następnie z pomocą Maćka i przy użyciu zszywacza spiąć w kluczowych miejscach. Potem tylko zszycie tychże punktów, usunięcie zszywek i doszycie złotych guzików i łańcucha. Pociecha wyraziła pełną aprobatę, a kostium jest w ciągłym użyciu.
Przy okazji oficjalnie zawiadamiam, że pogodziłam się z myślą, że szycie mnie - mimo najlepszych chęci - przerasta, zamierzony efekt zawsze rozmija się z tym, co udaje mi się z trudem i poświęceniem osiągnąć, i choć ostatnio na potęgę trenowałam, choćby przy instalowaniu zuchowych sprawności na rękawie munduru, dotarło do mnie, że zestaw igła i nitka (nie mówiąc o maszynie) nie jest moim powołaniem. Co nie odwiedzie mnie jednak od podejmowania kolejnych prób wykazania się na tej niwie:) Ale można już krytycznie wypowiadać się na temat moich dzieł. Przyjmę wszystko z pokorą. Spruję i przyszyję na nowo (jak sprawności, haha). Bo czasem najbardziej liczą się chęci! A łaty, żeby nie było totalnego obciachu, nadal będzie dziecku przyszywała babcia:)
Wracając do przerwanego wątku: społeczność zuchowa okazała się więcej niż chętna do interakcji i wpadliśmy w wir wzajemnych odwiedzin, telefonicznych debat, wymiany książek i gier. Życie towarzyskie Babu też kwitnie. Jego przyjęcie urodzinowe będzie ostatnim z zimowej fali imprez, co na chwilę chociaż pozwoli mi odetchnąć od wymyślania i wyszukiwania prezentów dla kilkulatków - a jest to za każdym razem nie lada wyzwanie, zwłaszcza, że nie można się powtarzać, bo ciągle spotyka się ta sama grupa w nieznacznie tylko zmienionym składzie.
Do tego dochodzi życie szkolne. Etyka, która cieszy się u mnie wielkim poważaniem, szczęśliwie odbywa się raz na tydzień - bo zadania domowe wymyślane przez prowadzącą te zajęcia panią dyrektor wymagają najczęściej zaangażowania rodziców. Ale o tym napiszę więcej osobno, bo do wieczora nie skończę tego posta:) Od lutego doszło nam też nowe wyzwanie - codzienna głośna lektura. Niby pikuś, bo tylko przez kwadrans (w praktyce zwykle więcej, bo głupio kończyć w połowie rozdziału), ale synchronizacja czasu i chęci dziecka i dorosłego to wyższa szkoła jazdy. Nie wiem, czy tylko Sebi tak ma, czy to przypadłość bardziej powszechna, ale zabranie się za jakąkolwiek aktywność wymagającą udziału innej osoby zajmuje mu w najlepszym razie kilka minut. Bo w drodze do celu zbacza, zmienia temat, coś go rozprasza, zapomina, co zamierzał etc. Przekłada się to na zmniejszenie (a czasem nawet na całkowite wyeliminowanie) zapasu cierpliwości u takiego rodzica jak ja. I gdyby chodziło o cokolwiek innego niż czytanie, niewykluczone, że o systematyczności moglibyśmy zapomnieć. Ale że nagrodą za czekanie jest głośna lektura, jest to teraz jeden z moich ulubionych momentów dnia. Role się odwróciły, Sebi czyta mi książki, które jeszcze rok temu ja czytałam jemu. Poezja:)
Teraz już pomknę prosto do celu. Żeby się w tym wszystkim nie pogubić zaczęłam sporządzać kolejne listy z zadaniami do wykonania. System ten świetnie się sprawdza od lat. A w styczniu przetestowałam go też na Babu i za odhaczenie wszystkich punktów w terminie obiecałam nagrodę. Zadziałało, Sebi po trzech dniach sam wiązał buty, co poczytaliśmy sobie za rodzicielski sukces - bo od jesieni rozmawialiśmy z Maćkiem o tym, że koniecznie musimy syna wyposażyć w tę kluczową sprawność;)
List więc przybywało masowo. Do tego stopnia, że musiałam nadać im rangę ważności, bo i tak wszystkich nie byłam w stanie zrealizować od ręki. Trochę to przytłaczające. Zniechęcające. Paraliżujące. Ucieczka w grę komputerową na parę dni zagłuszyłaby wyrzuty sumienia, że zamiast z zapałem brać się do roboty użalam się nad sobą i migam od obowiązków. A potem pomyślałam, że rozwiązaniem będzie ustalenie nagrody, bo grunt to motywacja. Ciągle jeszcze nad nią myślę. I w międzyczasie tworzę kolejne zestawienia zadań do wykonania.
I tak oto mam listę na każdą okazję. Między innymi spis filmów, książek i wydarzeń czekających na opisanie na blogu. I obiecuję regularnie skreślać z niego kolejne pozycje;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)