O szóstej rano zbudził mnie dziś dźwięk dzwoneczka. Przez dobrych parę sekund zastanawiałam się, czy to sen, czy może zmieniłam melodyjkę w telefonie. A tymczasem to Ritka radośnie bawiła się swoją ukochaną myszką. Bo ulubiona myszka jest tylko jedna. Teraz umiem ją już odróżnić od innych, niemalże identycznych. Lata praktyki.
Jako że wszystkie zabawki prędzej czy później kończyły w trudno dostępnych kryjówkach, regularnie dokupywałam myszki. I chociaż producent i model zdawał się być stały w ofercie naszego sklepu zoologicznego, w końcu udało mi się wychwycić subtelne różnice dyskwalifikujące przynoszone do domu gryzonie. Po pierwsze: ogonek ma być puchaty, po drugie: w środku ma być dzwoneczek, a nie grzechotka. W innym przypadku mogę sobie zabaweczkę podrzucać do woli, a Rita, choćby miała paść z nudów, nie będzie się badziewiem bawić.
Kiedy z ostatniej d o b r e j myszki został już tylko sypiący się w rękach plastikowy korpusik, wybebeszyłam go i dzwoniące serce umieściłam we własnoręcznie uszytej ze starej rękawiczki myszce. Radość była wielka, ale nie trwała długo, bo skarb po paru zaledwie dniach został ukryty nie wiadomo gdzie i do tej pory nie natrafiliśmy na jego trop.
W sobotę rutynowo, ale skrupulatnie obejrzałam wystawione przy sklepowej kasie myszki. Wyglądały i przy potrząsaniu brzmiały obiecująco. Wzięłam dwie, na próbę. Rita najpierw nie mogła uwierzyć, że myszka wróciła. A potem hasała z nią po całym domu. Kiedy nie mogła na nas wymusić rzucania, sama sobie gryzonia podrzucała i tarmosiła. W niedzielą myszka była już tylko jedna. I powtórka z rozrywki. Dziś, jak widać, kontynuacja świętowania.
Nie ociągając się więc wyruszam na łowy, by zanim mnie ktoś uprzedzi, wykupić cały dostępny w sklepie zapas:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz