sobota, 28 lutego 2015

Z kalkulatorem w ręku

Zadziwiająco często dopada mnie poczucie, że marnotrawię czas i gdybym tylko się postarała, udałoby mi się zmieścić więcej pozycji w codziennym rozkładzie zajęć. Czy aby na pewno? Podeszłam do sprawy naukowo. Z kalkulatorem w ręku. Sam tylko tydzień pracujący. Bo spinanie się i zadyszkę w weekend, o ile nie mówimy o wyjedźcie w góry czy wycieczce rowerowej, zdecydowanie odrzucam z powodów ideologicznych.

Praca, dojazdy i poranne czynności to dziesięć i pół godziny dziennie. Sen - osiem. Toaleta wieczorna, kolacja i ułożenie Babu do snu - dziewięćdziesiąt minut. Zostaje dwadzieścia godzin tygodniowo do zagospodarowania. Pakiet kino plus kawa, pilates, basen i cokolwiek z kategorii 'sporadyczne, lecz konieczne', jak drobne zakupy, wizyta u lekarza, fryzjera, kosmetyczki, wywiadówka, akademia w szkole etc, dają co najmniej kolejne dziesięć godzin w skali tygodnia.

Matematyka nie kłamie. Zostają mi średnio dwie godziny dziennie na pobycie z chłopakami, zabawy z Ritką, nastawienie i złożenie prania, zwiechę nad kubkiem herbaty, poczytanie, zatelefonowanie, blogowanie, wymycie kuchenki czy lustra w łazience, zagranie w planszówkę, przejście kolejnego poziomu we Frozen, wyczyszczenie butów, pośpiewanie do piosenek z radia, nałożenie odżywki na paznokcie czy maseczki na twarz, spisanie listy zakupów, ustalenie planów weekendowych, wizytę w bibliotece, sprzątnięcie kuwety etc.

Nawet jeśli wygląda to na obłęd albo wręcz przeciwnie, na jedynie wierzchołek góry lodowej, którą inni zdobywają każdego dnia - czuję się mistrzynią świata. Drogie panie, drodzy panowie, zanim dacie się wpędzić w poczucie winy, że gary brudne, szyby w oknach uciapane, podłogi się kleją itd., zaparzcie herbatę, przysiądźcie na chwilę, zróbcie rachunek sumienia i dajcie się ponieść uniesieniu, gdy w końcu same sobie czarno na białym dowiedziecie, że też zasługujecie na olimpijskie złoto:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz