Obdarcie myszki z futerka zajmuje Ritusi już tylko jeden dzień. Jeśli w porę nie schowam zabawki, czyli tuż po radosnym aportowaniu, ewentualnie w chwili, kiedy gryzoń trafia obok miski z paszą, myszka nie ma szans. Szybciutko bowiem zostaje ona ukryta, a następnie potajemnie wyciamkana i poturbowana. Czasem jeszcze na tym etapie znajduję to żałosne i przemoczone do szczętu (utopione w wodzie? oślinione? mogę się tylko domyślać) stworzenie w stanie, który jest już ciężki, ale jeszcze nie beznadziejny. Częściej jednak skalp zostaje zdjęty w całości. I co tu zrobić z plastikowym korpusikiem, który w niczym nie przypomina uroczej zabaweczki, jaką Ritusia bawiła się kilka godzin wcześniej?
Otóż postanowiłam ostatecznie zerwać z tradycją natychmiastowego wyrzucania tego świństwa kosza, a że nie chce mi się szyć ubranka na miarę kilka razy w tygodniu, postanowiłam rzucać Ritce truchłem jak gdyby nigdy nic. Za pierwszym razem cała zniesmaczona spojrzała na mnie jak na wariatkę, kiedy już dobiegła do celu i zorientowała się, czym się bawimy. Ale widać szybko opuściły ją skrupuły, bo zaraz domagała się kontynuacji gry.
Dziś Maciek usłyszał, jak proponuję Ritusi 'porzucanie truchełkiem' i zdębiał, hahaha:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz