Często po przeczytaniu tuzina recenzji i wywiadów obejrzenie filmu przynosi niedosyt albo rozczarowanie. Nie tym razem, chociaż opis wielu scen i przebieg dialogów znalałam zanim trafiłam do kina. Trudno określić ten obraz jednym słowem. Powiedzieć, że jest wzruszający, to zbyt banalne. Więc może skupię się tylko na fragmencie, który poruszył mnie najbardziej. Anne jest już skrajnie wyczerpana chorobą, wiemy, że lada chwila na naszych oczach zgaśnie. Jedyny sposób, w jaki porozumiewa się ze światem, to wielokrotnie powtarzane dwa słowa. Georges uspokaja ją gładzeniem po dłoni i snuciem opowieści. Jego metoda jest skuteczna. Przypomina mi kojenie dziecięcych smutków. Wrażenie potęguje fakt, że Anne mówi 'boli' i 'mama'. Kto zajmował się chorym dzieckiem pewnie od razu wie, co mam na myśli. I kiedy już stają mi przed oczyma momenty, gdy w ten sposób zajmowałam się małym Babu, kiedy uświadamiam sobie skalę uczucia, jakie stoi za tymi prostymi czynnościami, kiedy w końcu dociera do mnie, że tulenie niemowlęcia to dopiero początek drogi i z założenia zapowiedź wielu szczęśliwych lat, Georges po raz ostani głaszcze spokojną już żonę, po czym znienacka chwyta poduszkę i mocno dociska ją do twarzy Anne.
A przecież od początku wiedziałam, że to się stanie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz