Jak się obiecało dzieciom sanki, to załamanie pogody nie jest wystraczającą wymówką, żeby imprezę przełożyć. I tym sposobem znaleźliśmy się w Zieleńcu u podnóża oblodzonego stoku. Wiało niemiłosiernie, ale cieszyliśmy się, że nie pada deszcz. Upragniony śnieg w końcu się znalazł, dzieci gotowe, cóż było robić. Tylko rodzic sześciolatka pojmie naszą desperację.
Tak więc narażając zdrowie i życie wdrapaliśmy się kilkadziesiąt metrów pod górę i zajęliśmy strategiczne pozycje w nieczynnym, jak nam się wydawało, korycie snowboardowym. Raptem tylko jeden amator sportów zimowych wyłonił się znienacka z ciemności, ale szczęśliwie jechał tak szybko, że nie zdążyliśmy rzucić mu się pod narty. Całą uwagę skupialiśmy na odpowiednim ustawieniu stóp – jeden falszywy krok i można było skończyć w najlepszym razie na głównej ulicy.
Dzieci i mamusie usiłowały zjeżdżać, a tatusiowie pełnili wartę na skraju przepaści. Obstawa była koniecznością a nie fanaberią, bowiem osiagnięcie na lodzie zawrotnych prędkości jest odwrotnie proporcjonalne do możliwości skutecznego wyhamowania. Sprawdzone organoleptycznie.
I tak pięknie się bawiliśmy, kiedy nagle Gabi wyminęła Maćka i pognała prosto w czarną ochłań. On rzucił się jej szczupakiem na ratunek, ale jak długi zaległ na lodzie i zamarł. Ona w ostatniej chwili zatrzymała pędzące sanki. Nas zatkało. I tak wszyscy przez kilka sekund trwaliśmy w bezruchu, każdy odtwarzając w myśli najbardziej ekstremalny scenariusz, jaki mu strach podsunął.
Wieczorem, popijając przy kominku, już się z tego śmialiśmy. Ale też obiecaliśmy sobie, że następnym razem dostosujemy poziom trudności do naszych możliwości i na sanki pójdziemy na alejki na osiedlu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz