Kevin Spacey zadomowił się we Wrocławiu za sprawą reklamy Banku Zachodniego, kwestią czasu było więc sięgnięcie po jakąś produkcję, dzięki której moglibyśmy sobie przypomnieć, dlaczego tak go lubimy. Wypowiadam się w liczbie mnogiej, gdyż swego czasu zachłannie żeśmy z Maćkiem oglądali wszystko, co nasz ulubiony aktor sygnował swym nazwiskiem. Tak też trafiliśmy na serial 'House of Cards'. Pierwszy odcinek zgodnie oceniliśmy na umiarkowanie interesujący. Był przegadany i nakręcony w duchu wielce agresywnej perswazji mającej na celu przekonać widza, że może się spodziewać szokujących scen co dwie minuty. Ale z doświadczenia wiemy, że godzina to za mało, żeby wyrobić sobie zdanie na temat serialu. I nie pożałowaliśmy uzbrojenia się w cierpliwość. Historia rozwinęła się barwnie, zaskakująco, pięknie. Obsada okazała się genialna. Postaci ewoluują, niespiesznie odkrywamy kolejne maski, jakie przywdziewają w zależności od sytuacji. Gwiazdą jest, oczywiście, Spacey, czyli z sukcesem manipulujący całym swym otoczeniem polityk. Jego pomysły, osobowość, żądza władzy i determinacja sprawiają, że nie można, jednocześnie nim gardząc, nie podziwiać go. Największą zaś zagadką jest jego żona, grana przez fantastyczną Robin Wright. Kobieta nieporuszona jak skała, posągowo piękna i zimna jak bryła lodu. Początkowo jawiąca się jako wcielenie zła i bezwzględności, z czasem zyskująca pozytywny rys. I rokująca na rywalkę godną swego małżonka. Bo że w końcu trafi kosa na kamień, wiadomo.
Sezon drugi już za niecały miesiąc. Przez kilka wieczorów z rzędu znowu będziemy bardzo zajęci:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz