Jak chyba wszystkie znane mi dzieci, Rita ma swoją ulubioną zabawkę. Taką, którą nosi się ze sobą przez pół dnia. Wieczorem obowiązkowo zabiera do łóżka. Daje do potrzymania osobom, które się lubi. Którą wręcza się komuś, kto zasługuje na uznanie lub przeprosiny. Którą z miłości maltretuje się do całkowitego zmasakrowania. I której niczym nie da się zastąpić.
Nie jest to, oczywiście, ani wyrób przeznaczony specjalnie dla kotów, ani gadżet zakupiony w sklepie, ani bajer zachwycający urodą czy pomysłowością wykonania, którego skonstruowanie zajęłoby mi wiele trudu lub czasu. Nic z tych rzeczy. Tego typu zabawki stanowią rozrywkę przez chwilę, cieszą najwyżej kilka dni, czasem już po godzinie są rozszarpane albo wręcz w ogóle nie wzbudzają zainteresowania. Zasada odwróconych proporcji między ceną a atrakcyjnością przedmiotu w oczach dorosłych działa tak samo jak u dzieci rasy ludzkiej: badziewie za grosze wywołuje największy zachwyt.
Przechodząc do sedna, ulubioną zabawką Ritki jest pomponik. Czyli ogonek misia Grzesia (Babusiowej przytulanki, którą mój syn kocha bez względu na kompletność jej wyposażenia), do którego doszyłam kawałek tasiemki (ten element stanowił oryginalnie wyposażenie mojego sweterka, ale okazał się zbędny). Czasami pomponik mocowany jest do plastikowego drążka (kijek do golfa bez końcówki), bo z użyciem takiego wysięgnika łatwiej się bawić ze skocznym i diabelnie zwinnym kotem w ganianie wkoło pufy.
Ale ostatnio wędka została rozmontowana. Maciek nie wytrzymał łomotu, jaki co noc fundowała nam Rita, wlekąc za sobą całe ustrojstwo do sypialni. Kto by pomyślał, że z powodu kafli w przedpokoju nie będziemy mogli spokojnie spać;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz