piątek, 6 czerwca 2014

Linkin Park

Koncert, na który trafiłam w sumie przypadkowo, okazał się najlepszym, na jakim do tej pory byłam. I nic, że znam może ze cztery kawałki z repertuaru Linkin Park. To się na pewno zmieni, bo rozsmakowałam się w ich muzyce. Ich występ był tak naładowany energią i emocjami, że trudno mi od niego oderwać myśli.
Do tej pory czuję adrenalinę, kiedy odtwarzam w głowie najlepsze sceny z koncertu. Na stadionie ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Ja na płycie pod telebimem, z widokiem na scenę. Nad głowami czarne niebo bez gwiazd. I po kilku utworach, które rozgrzały tłum fanów do czerwoności, robi się cicho, rozbrzmiewają pierwsze dźwięki 'Iridescent', a cały stadion zaczyna mrugać światełkami komórek. Jest ich coraz więcej. A potem włącza się tęczowa iluminacja na elewacji. Niesamowite wrażenie.
Albo coś takiego: bisy trwające kilkadziesiąt minut, a tłum, gdziekolwiek nie obrócić głowy, klaszcze, tańczy, śpiewa. Las rąk wyciągniętych ku niebu, falujących w rytm oszałamiającej muzyki. I miny chłopaków z Linkin, kiedy szperacz omiata stadion i widzą, jaką reakcję udało im się wywołać swoim występem.
Albo kiedy panowie na zakończenie dziękują publiczności i śmieją się do fanów i siebie nawzajem w taki sposób, że nie ma cienia wątpliwości, że dali z siebie wszystko, dobrze się bawili i będą chcieli tu wrócić.
Och, no było wspaniale. W każdym szczególe. Od strony organizacyjnej dużo słabiej, zwłaszcza w porównaniu do Open'era, ale to, co się działo na scenie i pod nią, warte było stania w bezsensownej kolejce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz