Mam ogromną słabość do zaznaczania w programie telewizyjnym filmów, które chciałabym obejrzeć. Co piątek łapię więc za flamaster i tak uzbrojona wnikliwie przeglądam stosowny dodatek do Gazety Wyborczej. Nie żałuję sobie: zakreślam wszystko, co w jakikolwiek sposób mnie zainteresuje. Filmy stare i nowe, dokumenty, spektakle, koncerty, co się nawinie.
Potem czas na ustawianie nagrywania. Nie zawsze wystarcza mi na ten krok cierpliwości. Dekoder działa zbyt wolno jak na mój gust, czasem więc odpuszczam, zanim uda mi się namierzyć pierwszy film. Ale tak raz w miesiącu mam wenę, parcie, jakkolwiek by tego nie nazwać - znowu mnie ponosi i lista programów czekających na nagranie rozrasta się niemożebnie.
Kolejnym oczywistym etapem powinno być oglądanie z takim trudem zdobytych filmów. Tymczasem ten punkt jest z niewiadomych powodów najrzadziej realizowany. Co jakiś czas Maciek grozi, że zrobi czystki na dekoderze, i próbuje mi udowadniać, że filmy, które z lubością składuję, zajmują większą część pamięci dekodera niż jego mecze i Babusiowe nagrania razem wzięte. Wówczas w popłochu przeglądam listę i czasem nawet na siłę coś oglądam, byle by udowodnić, że poważnie podchodzę do tematu i absolutnie nie marnotrawię bezcennego miejsca na dysku.
Czasem jednak po prostu przechodzi taki dzień, że mam wolnych parę godzin i z radością odkrywam, że film, który chodził mi właśnie po głowie, czeka już na mnie nagrany wiele miesięcy temu.
Nietrudno więc wyobrazić sobie moją rozpacz, kiedy okazuje się, że to jednak przyprawiający o niestrawność chłam, jak to było w przypadku 'Faceta do towarzystwa'. Wytrzymałam z pół godziny. Nie rozumiałam dialogów, Woody Harrelson i Kristin Scott Thomas byli jak tępo ciosani z drewna, na dodatek całość rozgrywała się w trącących sztucznością dekoracjach. Horror. Ale zwykle trafiam dużo lepiej, o czym wkrótce z przyjemnością opowiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz