Jedno z tych miejsc na mojej osobistej nostalgicznej mapie Wrocławia, których magia działa nie tylko na mnie.
W podstawówce sukcesem było oderwanie się od bandy, za którą stał mój przyszły teść. Nie wiedziałam jeszcze, że brat koleżanki z ławki może się okazać za parę lat interesującą partią;)
Jako licealistka jeździłam nieco śmielej, bo obecność całej paczki uwalnia pokłady najgłębiej nawet ukrytej podskórnie brawury. Ale i tak pięści zaciskałam z całej siły, nie mogąc się uwolnić od wizji odrąbywanych mi przez jakiegoś rozpędzonego łyżwiarza palców, jeśli tylko dotknę dłonią tafli.
Wczoraj pierwszy raz wybraliśmy się do Orbity z Babu. Nie zrażały go upadki tudzież zerowe pojęcie o technice jazdy i gnał z pingwinkiem jak szalony, zmuszając mnie do nieustającego za nim pościgu. Zabawa była wyborna. I oboje z jednakową ekscytacją wyczekujemy powtórki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz