czwartek, 31 października 2013

Terapia szokowa

Środa, dzień kiedy zwykle czuję zmęczenie tygodniem pracy i zaczynam marzyć o weekendzie. Wychodzę z pracy. Trzy połączenia nieodebrane. Oddzwaniam. Do zapamiętania kurier (muszę wybrać i rozmienić pieniądze) i zaproszenie na urodziny dla Babu (trzecie w ostatnich tygodniach, co tym razem wybrać na prezent? aaa, mam jeszcze  tego dnia wizytę u lekarza, trzeba ją przełożyć albo znaleźć kogoś, kto mnie wyręczy w odprowadzaniu; a może Maciek będzie już chodził i on się tym zajmie?).
W tramwaju czytam, żeby uwolnić głowę od pracy. Nieważne, że książka waży pięć kilo, że tłok, że stoję i ręka więdnie. Lepsze to od galopki w głowie. Po drodze w miejscu przesiadki szybko jeszcze wpadam do księgarni odebrać zamówienie. Że też ostatnio same tomiszcza wpadają mi w oko. Torebka zaczyna mi już poważnie ciążyć. Ale szybko podjeżdża w miarę pusta trójka, więc znowu czytam i jest ok.
Wysiadam z tramwaju i odpalam papierosa. Mijam pizzerię i przypominam sobie, że przecież mam w aptece zamówiony żel. No to lecę do bankomatu - przecież i tak będę jeszcze dziś potrzebowała gotówki, a lepiej wykorzystać te pół minuty na coś pożytecznego zamiast stać pod apteką i spokojnie palić. Zresztą, tam nie ma kosza na śmieci.

Tak więc pod bankomatem zaliczam najpierw kubeł, potem sięgam po kartę, myślami jestem już w aptece (czy będzie kolejka? jak się nazywa ten żel? co jeszcze miałam kupić? coś na ogólne wzmocnienie dla siebie czy Babu?), pod kioskiem (gazeta, wiadomo, ale może jeszcze kupię papierosy? muszę też rozmienić kasę, bo będę potrzebowała odliczonej gotówki na kuriera, ale może jednak załatwię to w następnym sklepie), w zoologicznym (z czym była ta puszka, która tak Ricie smakowała? jeśli sobie nie przypomnę, dam sobie spokój, ale szkoda iść na Bulwar i nie załatwić tego przy okazji; nie musiałabym tam lecieć w sobotę, ale przecież jutro trzeba oddać książki do biblioteki, więc w sumie jeżeli tylko uda mi się o tym nie zapomnieć...), u pana z chemią (pranie! zapas płynów do uzupełnienia, może czekolada przy okazji...), w piwnicy (już tyle dni nie sprawdzałam, czy rowery bezpieczne).

Wyciągam kartę z maszyny, lecę do apteki. Tłok niemiłosierny. A ja czuję, że muszę do łazienki. Modyfikacja planu. Będzie dodatkowa stacja. Przynajmniej książki zostawię zanim ruszę na zakupy. W kiosku  łapię gazetę. Pani się uśmiecha, ja też się szczerzę, mam nadzieję, że nie zauważa, że nerwowo. W końcu robi się już ciemno. Kto by się przyglądał.
Kieruję się do domu, ale dociera do mnie, że nie pamiętam, abym pięć wybieranych z bankomatu dych miała w ręku. Otwieram portfel. Nie ma. Truchtam pod bankomat. Nie ma. Panie palące nieopodal mówią, że stał za mną jakiś facet. Ładny prezent pani komuś zrobiła, słyszę. No bardzo ładny, niech to szlag!

Wpadam do domu. Babu zaczyna 'Mamo..', ale nie pytam, o co chodzi, rzucam torebkę, biegnę do łazienki, potem łapię torbę, portfel, klucze i już mnie nie ma. Po drodze oddycham głęboko jesiennym zmierzchem. Kątem oka zauważam, że trzeci dzień z rzędu słońce zachodzi spektakularnie malując niebo na złoto i różowo. Staram się poluzować zacisk szczęki, ale czuję, że jestem na granicy wybuchu. Płaczu lub złości. Próbuję się skupić na zakupach, żeby znowu nie nawalić.

Wracam. Babu rzuca się z przytulaniem. Buzia  mokra od łez. Myślał, że to przez niego wyszłam z domu bez słowa. Przytomnieję. Opowiadam mu, co się stało. Biorę długi gorący prysznic. Nastawiam pranie. Szykujemy razem z Babu kolację. Maciek zaszyty w sypialni, pozwalamy mu spać. Słuchamy radia. Gramy w warcaby. Jemy czekoladę. Czytamy wtuleni w siebie na kanapie. Robimy test osobowościowy, aby się przekonać, do jakiego żółwia ninja Sebi jest podobny.
Znowu jestem tu i teraz.

Dziś budzę się grubo przed budzikiem. Równomierne oddechy chłopaków, Rita usadowiona na moim ramieniu, wpatrująca się w moją twarz. Czeka cierpliwie, kiedy otworzę oczy. Ciekawe, od której trzyma wartę. Jestem wyspana, wstaję, otwieram laptopa, parzę herbatę. Robię listę spraw na dziś, znowu tego dużo, ale bez kartki ginę w natłoku myśli i niepokojów, czy nic mi nie ucieknie, czy ze wszystkim zdążę.
Obiecuję sobie zapamiętać lekcję. Pięć dych za terapię szokową w wydaniu DIY. U terapeuty wyszłoby drożej. I pewnie dobrych parę sesji by mi zeszło, zanim wylałabym swoje żale.
Dziś będzie piękny spokojny dzień. Zaczynam go z uśmiechem. I spisem zadań do wykonania w kieszeni.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz