środa, 3 września 2014

Komputlowanie

Od powrotu z wakacji tempo mojego życia zasadniczo zwolniło. Niewątpliwie przyczynił się do tego fakt, że po tygodniu regularnego chodzenia do pracy osiadłam w domu. Najpierw Sebi był chory, teraz ja. Z powodu kaszlu nocami zamiast spać rozmyślam. Głównie o tym, co by tu i gdzie poprzestawiać.

Nieregularnie, ale często, miewam bowiem ataki porządkowania domowej przestrzeni. Obowiązkowo po każdej wyczerpującej chorobie czy powrocie ze szpitala. Chociaż nie, wtedy to bardziej obłąkańcze sprzątanie, z myciem okien, drzwi, szafek kuchennych. Ale już przy zmianie pór roku lub z okazji zakupu nowego wazonu, zegara, kwiatka doniczkowego - o, tu ryzyko wzrasta i nigdy nie wiadomo, czy przestawienie kilku szpargałów na półce nie pociągnie za sobą rewolucji w szafie z garnkami lub butami.

Tym razem marzy mi się przedsięwzięcie na wielką skalę. Marzy - bo ciągle coś staje na drodze realizacji genialnego planu. A to Maciek jest w łazience, a właśnie tam chciałam wymienić nadmiar używanych od wielkiego dzwonu kosmetyków na kilka ulubionych lampioników. A to Sebi rozłożył zabawki na podłodze. A to pranie się suszy. No i jeszcze Rita, która każdą wolną przestrzeń anektuje bez cienia wahania i gotowa jest dać się zamknąć w szafce, byle nie zwolnić pustej półki.

Pięć razy dziennie tracę więc wenę. Albo znajduję wymówki. Zależnie od punktu widzenia;) Ale jak mówiłam na początku, leniwe tempo życia weszło mi w krew. I sama siebie rozgrzeszam. I cieszę odniesionymi już sukcesami: oprawiłam nowe zdjęcia, pozbyłam się gromadzonych przez lata, ale jakoś nieużywanych poduszek, zrobiłam generalne porządki w garderobie Babu i w klamotach używanych tylko na wakacjach. I drobiazg o największym znaczeniu: wyrzuciłam obrazek, który za sprawą kosztownej (ogromnie mi się to dzieło podobało, więc nie poprzestałam na kupieniu zwykłej rameczki) acz spartaczonej oprawy stał się straszącym po kątach rupieciem.

 A to dopiero początek;)

Przyszedł mi bowiem do głowy pomysł, żeby spróbować, jak się będzie żyło, jeśli świadomie ograniczę liczbę wyborów, przed którymi muszę codziennie stawać, często na własne życzenie. Skrócę listę stawianych sobie wymagań. Pozbędę rzeczy, które sprawiają, że czuję się zobowiązana do zrobienia czegoś, na co wcale nie mam ochoty. Przygotuję wolne miejsce na nowe i niespodziewane, żeby w razie czego nie musieć w popłochu upychać dobytku. A wszystko dosłownie i w przenośni.

Czytałam ostatnio trochę o powodach ciągłej frustracji, o presji podejmowania jedynie słusznych decyzji, o sztuce radzenia sobie z nadmiarem rzeczy, informacji. O braku pozwolenia na popełnianie błędów i przymusie ustawicznego doskonalenia się. O minimalizmie. Zastanawiałam się, jak to przełożyć na swoje codzienne życie. Gapiłam się ma ludzi próbując zgadnąć, co w ich życiu jest ważne i jak to po nich widać. Komputlowałam, jednym słowem. I nadal komputluję. A że chciałabym mieć z tego jak najwięcej zabawy, coraz śmielej zaczynam myśleć o graficznym przedstawieniu planowanych poczynań. Mapy rewolucji. Dokumentu poświadczającego, że nie robię z domu i życia śmietnika lub witryny wystawowej - sama nie wiem, co gorsze.

Nie omieszkam kontynuować wątku, jeśli coś sensownego mi z tego wyjdzie:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz