Wczoraj w nocy śniło mi się, że była zima, wczesny zmierzch, skrzypiący śnieg pod nogami, ale wcale nie zimno; stoję na przystanku, takim łączonym albo wiedeńskim, na środku jezdni, z krzesłem pod pachą i ponaglam kogoś, kto wychodzi z bramy kamienicy po drugiej stronie jezdni, taszcząc ze sobą fotel, a robi to z takim ociąganiem się, z jakim wyprowadza się na szybki spacerek namolnego jamnika w słotną noc, i trochę się niecierpliwię, bo zaraz nam ucieknie autobus, a ja przecież tylko miałam pomóc, a nie dyrygować przeprowadzką.
A potem jest znowu jasny dzień, może tak pod wieczór, ale latarnie jeszcze nie zapalone; aura bez zmian, co jest bardzo przyjemne, bo jest mi w sam raz, co zimą na dworze naprawdę rzadko mi się zdarza z racji tego, że zmarźlak ze mnie okropny; siedzę na tarasie restauracji i z pięknego talerza zajadam ravioli, które jest ciepłe, ale wcale na dworze nie paruje; wydaje mi się to nieco dziwne, ale zanadto jestem skupiona na rysowaniu pod stołem obutą w skórzanego kozaka stopą esów floresów na śniegu; jest mi niezręcznie, ponieważ miejsce naprzeciwko zajmuje dawna znajoma, z którą wcale nie mam ochoty rozmawiać.
Niby nic się w tych snach nie działo, ale obudziłam się wyczerpana.
Dziś w nocy było jeszcze lepiej. Zanim w ogóle zasnęłam Maciek przez sen udawał, że gra na trąbce i między jednym chrapnięciem a drugim robił 'tru-tu-tu-tuuu'. Absolutna nowość w jego repertuarze. A potem śniło mi się, że ktoś chce mnie ranić nożem, ale że ja też miałam coś ostrego w ręku, sytuacja stała się patowa. Dalej nie pamiętam, jednak wolałam już wstać.
Wszystko składam na karb tego tłustego żółtego księżyca, który przez ostatnie noce gapił się nam bezczelnie w okna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz