Nie umiem tego wytłumaczyć, ale od lat mam to samo wrażenie, że literatura iberoamerykańska ma w sobie tyle słońca, rozpędu i życia, że pierwsze skojarzenia, jakie się z nią nasuwa, to nieustające święto, karnawał i fiesta. Cóż lepszego na czas zalegiwania w łóżku? Zwłaszcza, że Llosę znam słabo, a 'Ciotkę Julię i skrybę' czytałam ostatni raz w liceum. I zdążyłam już zapomnieć jaka to fantastyczna i porywająca rozmachem, a przecież autobiograficzna powieść. Od razu też przychodzi mi do głowy myśl, że może warto pójść dla odmiany geograficznym tropem i związać się czytelniczo na dłużej z tym kontynentem. A zaraz potem przypominam sobie o stosiku dopiero co wypożyczonych książek, z których pewnie niejedna okaże się podobnie inspirująca :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz