Zawsze zazdrościłam bohaterom książkowym i filmowym, którzy mieli swoje stałe ulubione miejsca poza domem, w których można ich było spotkać określonego dnia czy o danej godzinie. Kawiarnie, puby, knajpki, bary etc. Lecz po pierwsze, nie lubię i nie piję kawy. Po drugie, nie stać mnie na regularną konsumpcję w lokalach na mieście. Po trzecie, nie umiałam się przekonać do szukania na siłę miejscówki, która spełniałaby wszystkie moje wymagania (sprzyjająca lokalizacja, emanująca ciepłem i sympatią atmosfera, wnętrze przyjazne molom książkowym, atrakcyjne menu, uśmiechnięta obsługa, cennik, do którego nie musiałabym nerwowo zerkać, aby się upewnić, czy będę w stanie zapłacić rachunek). To nie mogło być działanie według scenariusza i szukanie dekoracji do zaplanowanej wcześniej sceny.
No i proszę, cichaczem, niejako boczkiem i ukradkiem, życie zrobiło mi niespodziankę. Zaczęło się od poniedziałkowego kina. I odkrycia, że latte z cukrem i czekoladą jest pyszna. A potem, sama nie wiem, kiedy, powstał z tego cały rytuał. Gazeta, książka, ciacho, kawa, kącik zwierzeń, quesadillas, pogaduchy przed i po seansie, przystanek na herbatę w drodze skądś dokądś, randka z mężem, spotkania ze znajomymi, pięć minut na huśtawce, kiedy akurat jestem w okolicy z Babu. I szczery żal, kiedy z jakiegoś powodu w poniedziałek mnie tam nie ma.
Tak oto dzięki kawiarni i bistro zadomowiłam się Nowych Horyzontach na dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz