Do piekarni koło pizzerii chodziliśmy co sobotę przez dziewięć lat. Gazeta w kiosku, dwie ciabatty i bułeczka maślana z kruszonką. Czasem pączek hiszpański albo z różą. Albo ciasteczka. A gdy pojawił się Babu, obowiązkowa codzienna słodka buła lub sucha kajzerka w drodze do parku. Niby nic takiego, zwykła piekarnia. Ale gdy na wiosnę z dnia na dzień wymiotło całą dotychczasową załogę i wstawiono ubrane jednakowo dziewuszki, zrozumieliśmy, że oto bezpowrotnie coś utraciliśmy. Z paniami, które czekały na nas co sobotę, opowiadały o swoich rodzinach i szczerze życzyły udanego dnia nie mieliśmy nawet okazji się pożegnać. Teraz w smętnej atmosferze czeka się wieki na pół chleba. Nie będę punktowała listy przewinień nowych sprzedawczyń, ale po pierwszym zetknięciu z nimi postanowiłam więcej się w tym miejscu nie pojawiać. Wczoraj, po kliku miesiącach przerwy, znowu jednak zaryzykowałam i odbiłam się ponownie od nabzdyczonego muru niechęci.
Tak mi żal... A co będzie, jeśli zniknie pan z kiosku, albo ze sklepiku z czekoladą, lub, nie daj Boże, panie z Basa i Astry? I zaznaczam, nie tylko mnie ogarniają sentymenty czy smętne myśli. Maciek pomstuje razem ze mną na niesprawiedliwość tego świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz