Szybciutko poszło mi czytanie tego kryminału, głównie dlatego, że przeraził mnie i poraził jednocześnie. Z jednej strony mnóstwo przemocy skierowanej przeciwko dzieciom (jak najprędzej chciałam to mieć za sobą) oraz końska dawka grozy i bezdennego przygnębienia już od pierwszych rozdziałów. Z drugiej zagmatwana historia i przeczucie, że rozwiązanie, choć oczywiste, do samego końca trudno będzie wyłuskać z gmatwaniny domysłów i możliwości.
Szczęśliwie mroczny klimat nieco się rozjaśnia w połowie książki, ale Islandia będzie mi się odtąd kojarzyła posępnie i raczej depresyjnie. Jeśli wierzyć Indridasonowi, jego rodacy są raczej mało zadowoleni z życia, starają się unikać jego przyjemniejszych stron, a z upływem lat ogradzają się od świata murem zgorzknienia, którego młodsi nie tylko nie próbują skruszyć, ale wręcz pogardliwie go omijają. A może zbyt powierzchownie ich oceniam i wszystko sprowadza się do różnic kulturowych, temperamentu etc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz