To był najbardziej przerażający z moich snów, bo stało się w nim to, czego boję się najbardziej, co przekracza granice mojej wyobraźni. Nie jestem pewna, czy go dobrze pamiętam, ale śniłam go wiosną i opowiadałam wielu osobom, więc jeśli coś tu przekręcę, będę wdzięczna za sprostowanie.
Zaczęło się od tego, że patrzyłam na swoje odbicie w lustrze. Nie poznawałam własnej twarzy, była bez życia, stężała i dopiero po chwili zaczęła do mnie docierać straszliwa świadomość, że moje dziecko umarło. (Celowo unikam imienia, bo już teraz mam gulę w gardle.)
W tle pojawiła się migawka z przeszłości, jakobyśmy dali małemu spróbować piwa i to mu zaszkodziło z tragicznym skutkiem.
A potem pojawiła się cudowna łąka pełna dmuchawców oraz białych i żółtych kwiatów. Pomyślałam, że zrobię tu hasającemu Babusiowi mnóstwo magicznych zdjęć. I wtedy uświadomiłam sobie, że już nigdy nie będę miała powodu brać aparatu do ręki. Że to koniec wszystkiego i całe piękno świata tego nie zmieni.
Zaczynam ryczeć. Nie we śnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz