wtorek, 18 marca 2014
Bridget Jones. Szalejąc za facetem
Fajerwerków po trzeciej części pamiętnika Bridget się nie spodziewałam. Lojalnie jednak wyczekiwałam na polską premierę tej książki. I odłożyłam na bok wszystko inne, by tylko na niej się bezzwłocznie skupić. Ale nie oszukujmy się, emocje już nie te same. Momentami chichotałam jak oszalała, większość jednak czasu zżynałam się na kalki, którymi Fielding szasta na prawo i lewo. Może był w tym jakiś głębszy zamysł. Może nie. Przyznaję, że niełatwo osadzić Jones w sensownej sytuacji i bez drastycznego liftingu na jej charakterze sprawić, że będzie tak zabawnie jak dwadzieścia lat wcześniej. To, co śmieszyło u trzydziestolatki, straciło termin ważności i trąca infantylnością. Autorka nie do końca się tym jednak przejmuje i szarżuje chwilami jak niedowidzący nosorożec. Aż zęby bolą, kiedy pomyślę, że jako młoda bogini Bridget mogła pozwolić sobie na dodatkowe kilogramy, obecnie zaś jest to wykluczone i już na starcie osiąga idealne rozmiary.Gadka o dietach i fiś na punkcie ważenia się tracą swój urok. A kiedy doszłam do sceny z powiększonymi ustami, przed oczyma stanęła mi Renee Zellweger z dramatycznie zmienioną pompowaniem botoksu twarzą. Czyżby ktoś pisał książkę pod aktorkę, która zagra w ekranizacji? No ręce opadają. I jeszcze jedno: wiem, że happy end jest nieodzowny w tym gatunku literackim. Ale to, co się tu wyprawia, woła o pomstę do nieba. Jak już tak idziemy po całości, to czemu od razu nie skumać Bridget z Bondem? Czyżby Daniel Craig odmówił udziału w planowanej wersji filmowej? Och, no naprawdę mi przykro, że to wszystko piszę. Ale zachwycać się tu za bardzo nie ma czym... :(
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz