piątek, 30 września 2011
Sezamki
Bambuś drugi dzień z rzędu zasypia na kanapie patrząc, jak gram w Simsów. Wcześniej oczywiście ze mną gra. Dziś stworzyliśmy razem nową rodzinkę. Babu wybiera nazwisko, ilość osób, ich relację, imiona oraz kolor oczu (każdy musi mieć inne). Tak więc gramy Sezamkami: Agą, Mieciem (rodzice) i Erykiem.
czwartek, 29 września 2011
Genetyczne inspiracje
Babu bawi się stojącymi w przedpokoju butelkami po piwie. Zapytany, co robi, odpowiada: "Zmieniam zapis DNA".
Romantyczna chwila, przytulam Babula, mówię, że go kocham najbardziej w świecie i pytam, czy wie, dlaczego. A on mi na to czule: "Tak, wiem, bo przecież mam twoje chromosomy".
Romantyczna chwila, przytulam Babula, mówię, że go kocham najbardziej w świecie i pytam, czy wie, dlaczego. A on mi na to czule: "Tak, wiem, bo przecież mam twoje chromosomy".
Ceramika bolesławiecka
Kilka dni temu Bambuś dostał od babci Hani glinianego ptaszka, który cudnie ćwierka, kiedy napełni się go wodą i dmuchnie mu w ogon. Zabawa jest wciągająca, a świergot brzmi tak wiarygodnie i radośnie, jakbyśmy mieli ptaszanię pod dachem! Zwłaszcza w łazience, gdzie głos się pięknie niesie rurami po całym bloku. Koncertujemy prawie co wieczór. I obstawiamy, kiedy sąsiedzi przyjdą ze skargą na oszalałego śpiewaka.
P.S. Daniela, zdjęcie specjalnie dla ciebie:)
P.S. Daniela, zdjęcie specjalnie dla ciebie:)
wtorek, 27 września 2011
How do you know
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiEjq51jKTLVUe1IfPTPcum5yrL51bXCzb1N9CqMecBUzRSLXtlzmrthQAfFH0CuaVMeYDDZO_kAPkfVv1YiQ6-wjZ2Q_iRhnSbQvyEfPMUvoDwHurWFsJl_QHmK2WRFlXdhIxOFDDqvj8/s200/skad+wiesz.jpg)
Away We Go
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJKcO7RjMmOmx2cIO1r1JU4DjNi0da1Gqn5540CWRcvUIjnARJrKMbRh_mEil80iZnT3HDsh4csQHdlhZLxklDSIK7Yt39pvPBtH2pqP9d1HKDBIj7eZ-_RrJZ3DpuDou25bwj0rO0xlw/s200/away.jpg)
Pigwa
Moje modły zostały wysłuchane i zdobyłam upragnioną pigwę! Już sobie pokrojona w kostkę odpoczywa w cukrze. A na połowę listopada szykuję karafki i butelki. Pati, jeszcze raz bardzo, bardzo, bardzo ci dziękuję!!!
Na pewno
Dziś rano moje słodkie dziecię obudziło mnie o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie, właściwie ledwie się drzwi za Maćkiem zamknęły, byliśmy na nogach. Tak więc poranna konwersacja przebiegała dosyć niemrawo. Babu perorował, ja dużo kiwałam głową, przytakiwałam, chociaż chwilami tylko udawałam, że wiem, o czym mowa. Aż nagle zapytał mnie wprost, dlaczego ciągle powtarzam 'na pewno', jakbym nie znała innych słów.
No taka demaskacje o świcie:)
No taka demaskacje o świcie:)
poniedziałek, 26 września 2011
Barszcz
Babu przeziębiony. Chłopaki zostali w domu i ugotowali barszcz. Tego mi było trzeba po powrocie do domu w zimnie i ciemnościach.
sobota, 24 września 2011
Nocne przytulanie
Bawimy się figurkami ptaszków. Gęś moim głosem dziękuje indykowi za opiekę w czasie choroby i mówi, że z tej wdzięczności będzie przytulać go cały dzień. Na co indor ustami Babuszka pyta: " A co w nocy?"
Była sobie farma...
...która zmieniła się w sawannę.
Drób zajął niedostępne szczyty górskie robiąc za sępy itd.
A wszystko za sprawą nowej serii filmów o Serengeti na National Geographic.
A wszystko za sprawą nowej serii filmów o Serengeti na National Geographic.
He's Just Not That Into You
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiIIoCT0BHFBzA2G8xkkVH5NPyzuuArOffaLM5jAYZHC81La3W547yQ-LNNEPAl8sAXZLqLVph1tLIVOPkn0gE6KL0zROw2TsJnumtYyE_3kD_Du39O6g7dGY9Ppk4z98SDYudsLA71s-4/s1600/he+is+not.jpg)
piątek, 23 września 2011
Ciastka dla babci Bogusi
Miało być wyjście do Mleczarni, ale rozkręciliśmy się na całego i poszła produkcja masowa. Z dobrym pomocnikiem i Milvą w tle nietrudno o cukiernicze natchnienie. Ciasteczka wykrawane i dekorowane przez Babula. Z dedykacją. Teraz babcia już na pewno wyzdrowieje.
czwartek, 22 września 2011
wtorek, 20 września 2011
Pieśń ognia i lodu
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiaoO_Qr9aSHJrHkK3VzIFKecNfiYnmgJMNHSoJx2SB7Y6ofYU8Mmhy5xpYtdRU_mzagquq5pKkFHyy-Kznc3I7TR5rb3gioWCy9nLvLjihUWwxKj-A-Hp895DgBzg0cOvR5RgJfrC2Wls/s200/gra.jpg)
poniedziałek, 19 września 2011
Skóra, w której żyję
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgN6Vlrng9j9NX-b95UPC03Fmr-5yc8vJIc55zpCvNqDNd2fLDq2brtJADHPB36389WiS-nEcnlKGF6j9k11lnBUJXMTUFQl6Nz4l9cAF5dkTnCnFMrzw66mypdx65secOlqOWmWEZDxVQ/s200/skora.jpg)
Pysiu, jeszcze raz sto lat:)
Gazeta i TV
Jako że mamy prenumeratę na Wyborczą, stosy makulatury przewalają się stale przez nasze mieszkanie. Idealnie się z Maćkiem uzupełniamy w kwestii podziału czytanych działów i dodatków. Ja biorę kulturę, kulinaria, reportaże, strony o zagadnieniach społecznych, on resztę. Jeśli już sobie coś z rąk wyrywaliśmy, to tylko program TV. Zaznaczałam skrupulatnie flamastrem interesujące pozycje, nastawiałam nagrywanie i... zwykle na tym się kończyło. No i raptem wczoraj dotarło do mnie, że od kilku tygodni nie tylko w ogóle nie oglądam telewizji, ale nawet nie ślędzę tego, co zapowiadają w papierowym programie. Ciekawe, bez ilu innych rzeczy potrafiłabym się tak zupełnie bez emocji i wyrzeczeń obejść?
Zdobienie ciastek
Spełniło się moje marzenie i zaistniałam w życiu przedszkolnym. Kiedy panie na zebraniu powiedziały o zapraszaniu rodziców chętnych opowiedzieć dzieciaczkom o swojej pracy lub hobby, zgłosiłam się od razu. Potem jeszcze tylko upewniłam się, że Bambuś nie ma nic przeciwko. No i tak oto wczorajszy wieczór upłynął nam na pieczeniu ciastek, które dziś zaniosłam do przedszkola, aby gromada średniaków mogła je udekorować i schrupać. Dzieci były podekscytowane co najmniej tak samo jak ich gość. Ja samym przedsięwzięciem, one lukrem, pisakami, posypkami, gwiazdeczkami itd. Wyszło super! Już czekam na obiecane warsztaty jesienne dla milusińskich z rodzicami, które mają odbywać się w godzinach popołudniowych. Zgłosiłam się na fotografa, haha:)
niedziela, 18 września 2011
George Micheal
Byłam na koncercie George'a!!! Cóż za emocje! Atmosferę czuć było już na przystanku pełnym oczekujących. Tramwaje zapchane po brzegi mknęły jeden po drugim. A w nich prawdziwy przegląd Wrocławian. Jechałam z grupką gangsterów, tak w każdym razie obstawiam mega wysportowanych, opalonych i obwieszonych biżuterią i metkami panów po czterdziestce, którym towarzyszyła ekipa o połowę młodszych, odpicowanych i chichoczących dziewcząt. Co najlepsze, spotkałam ich też w tłumie przy wyjściu. To prawie, jakbym była z nimi na koncercie;)
No ale wracam do tematu. Stadion robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza na kimś, kto widzi taki obiekt po raz pierwszy w życiu. Rzędy ustawione są tak stromo, że przez pierwsze minuty po zajęciu miejsca siedziałam wciśnięta w krzesełko trzymając się kurczowo umieszczonej na wysokości kolan poręczy. Ale jaki widok! Kiedy zaczęła grać muzyka, zapomniałam o strachu. Trzysiestotysięczna widownia zgrała się na tyle, że fala obeszła stadion wkoło z siedem razy.
A potem zgasły światła, zajaśniał księżyc i na scenie pojawił się George. Byłam oczarowana jego głosem, który w połączeniu z jego stylem śpiewania idealnie nadaje się do symfonicznych aranżacji, jego wyglądem (ciemny stalowy garnitur), wyborem utworów, oświetleniem, słowem: wszystkim. To było magiczne. Zaś George niezmiennie od lat tańczy, pstryka palcami, rusza lewą reką jak dyrygent w rytm muzyki i odchyla głowę, kiedy śpiewa, w ten sam sposób! Tylko czupryny z klipu 'Last Christmas' brak:)
Wiele osób liczyło na porywające do tańca hity od samego początku, ale te nastąpiły dopiero jako bisy. I wtedy naprawdę cały stadion tańczył, śpiewał i klaskał. Chyba nawet wybiłam sobie palec, bo boli mnie dziś od rana. Ale wczorajszej nocy poziom adrenaliny miałam tak wysoki, że nie zwróciłam na to uwagi.
Do domu wróciłam pieszo w kolumnie ludzi zmierzających w tym samym kierunku. Ulica była obstawiona policją jeszcze szczelniej niż przed koncertem. To się nazywa komfort. Już czekam na kolejny koncert. Trzymam kciuki za Kings of Lion lub mojego najnowszego idola, Raya Wilsona. Tym razem będę na płycie, haha!
No ale wracam do tematu. Stadion robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza na kimś, kto widzi taki obiekt po raz pierwszy w życiu. Rzędy ustawione są tak stromo, że przez pierwsze minuty po zajęciu miejsca siedziałam wciśnięta w krzesełko trzymając się kurczowo umieszczonej na wysokości kolan poręczy. Ale jaki widok! Kiedy zaczęła grać muzyka, zapomniałam o strachu. Trzysiestotysięczna widownia zgrała się na tyle, że fala obeszła stadion wkoło z siedem razy.
A potem zgasły światła, zajaśniał księżyc i na scenie pojawił się George. Byłam oczarowana jego głosem, który w połączeniu z jego stylem śpiewania idealnie nadaje się do symfonicznych aranżacji, jego wyglądem (ciemny stalowy garnitur), wyborem utworów, oświetleniem, słowem: wszystkim. To było magiczne. Zaś George niezmiennie od lat tańczy, pstryka palcami, rusza lewą reką jak dyrygent w rytm muzyki i odchyla głowę, kiedy śpiewa, w ten sam sposób! Tylko czupryny z klipu 'Last Christmas' brak:)
Wiele osób liczyło na porywające do tańca hity od samego początku, ale te nastąpiły dopiero jako bisy. I wtedy naprawdę cały stadion tańczył, śpiewał i klaskał. Chyba nawet wybiłam sobie palec, bo boli mnie dziś od rana. Ale wczorajszej nocy poziom adrenaliny miałam tak wysoki, że nie zwróciłam na to uwagi.
Do domu wróciłam pieszo w kolumnie ludzi zmierzających w tym samym kierunku. Ulica była obstawiona policją jeszcze szczelniej niż przed koncertem. To się nazywa komfort. Już czekam na kolejny koncert. Trzymam kciuki za Kings of Lion lub mojego najnowszego idola, Raya Wilsona. Tym razem będę na płycie, haha!
sobota, 17 września 2011
piątek, 16 września 2011
Elmer i hipopotamy
Kiedy dziś wróciłam z biblioteki, Babu od razu zapytał, co mu wypożyczyłam, po czym, nie czekając aż mu pokażę swoje łupy, zagarnął przeznaczone dla niego pozycje, zawołał tatę i umościł się na kanapie. I tak zostali tam przez dłuższy czas, śmiejąc się z przygód Elmera i Florki. Historia o słoniu została zresztą przeczytana kilka razy również ze mną. Nawet dostałam pochwałę za wybranie takiej super książki.
Przyznam, że odetchnęłam z ulgą, bo już myślałam, że zraziłam dziecko do biblioteki, a tymczasem leniuszkowi po prostu nie chciało się ruszać z domu po świeżą dostawę, kiedy mógł się wyręczyć usłużną mamunią.
Przyznam, że odetchnęłam z ulgą, bo już myślałam, że zraziłam dziecko do biblioteki, a tymczasem leniuszkowi po prostu nie chciało się ruszać z domu po świeżą dostawę, kiedy mógł się wyręczyć usłużną mamunią.
Gugole, jakże by nie
Babu od wczoraj raczy mnie na każdym kroku nowym powiedzonkiem. Bo kiedy zapytałam go o coś, już nawet nie wiem, o co, odpowiedział mi: 'oczywiście, jakże by nie', co rozśmieszyło do łez najpierw mnie, a potem i jego.
Wróciło też ulubione zdanko wakacyjne, 'sio, gugolu!', co niby ma być zaklęciem odganiającym muchy, ale tak naprawdę stanowi jedynie odpowiednik Babulowego okrzyku 'co, głupolu', którego to absolutnie zakazaliśmy używać. Sprytne dziecię na poczekaniu wymyśliło jednak historię o natrętnych owadach i tak już zostało.
Wróciło też ulubione zdanko wakacyjne, 'sio, gugolu!', co niby ma być zaklęciem odganiającym muchy, ale tak naprawdę stanowi jedynie odpowiednik Babulowego okrzyku 'co, głupolu', którego to absolutnie zakazaliśmy używać. Sprytne dziecię na poczekaniu wymyśliło jednak historię o natrętnych owadach i tak już zostało.
Wieczory z książką
Drugi wieczór z rzędu Babu mnie zaskakuje. Wczoraj po kąpieli, kiedy zamiast kreskówki zaproponowałam mu czytanie, przyniósł do sypialni swoje książki, ułożył się na Maćka miejscu, włączył lampkę, sprawdził, jak ja leżę, ułożył się w tej samej pozycji i dołączył do czytającej mamy. Cisza, każdy ze swoją lekturą, błogostan. Nawet Maciek z niejakim zdziwieniem przyglądał się naszemu zajęciu.
A dziś nie dość, że powtórka (i to przed kąpielą), to potem jeszcze na życzenie małego został włączony wordowski plik i Babuś testował w nim rozmiary i kolory czcionek stwarzając mamie warunki do zalegania z książką na kanapie. Dodam tylko, że dla Bambusia nawet czysta strona jest miejscem nieustannej walki wirusów (literki) i strażników organizmu (każde kliknięcie backspacem to mlaśnięcie paszczą makrofaga).
A dziś nie dość, że powtórka (i to przed kąpielą), to potem jeszcze na życzenie małego został włączony wordowski plik i Babuś testował w nim rozmiary i kolory czcionek stwarzając mamie warunki do zalegania z książką na kanapie. Dodam tylko, że dla Bambusia nawet czysta strona jest miejscem nieustannej walki wirusów (literki) i strażników organizmu (każde kliknięcie backspacem to mlaśnięcie paszczą makrofaga).
środa, 14 września 2011
O pięknie
Już miałam przerwać nużącą mnie przez kilkadziesiąt stron lekturę, kiedy akcja nabrała rozpędu, postaci stały się bardziej wyraziste, pojawił się element zaskoczenia. Słowem, wciągnęłam się. Zupełnie inaczej niż w przypadku "Białych zębów", od których, pamiętam, nie mogłam się oderwać, czy "Łowcy autografów", krótego czytałam chyba z poczucia obowiązku. Na kilkuset stronach Zadie Smith podpatruje przenikanie się różnych kultur, subkultur, wypracowywanych latami życiowych wzorców, ich wzajemne oddziaływanie, sposoby odnajdywanie się w tej mieszaninie konkretnych osobowości. A przede wszystkim wyobcowanie i poczucie inności, odmienności doświadczene przez każdą z postaci na innej płaszczyźnie. Mnóstwo tu wątków społecznych, politycznych, ale też i czysto akademickich wtrętów o sztuce. Znowu jest to zamaszysta saga, z galerią pysznie odmalowanych, trudnych do polubienia postaci, czuć w niej pulsujący rytm Londynu, chociaż akcja rozgrywa się głównie w amerykańskim akademickim miasteczku. Każde zbliżenie na pojedynczego bohatera obnaża iluzoryczność tego, jakim go widzą inni, jakie motywy przypisywane są jego poczynaniom. Kolor skóry, pochodzenie, wykształcenie, obrana w życiu rola są poddawane nieustającej analizie, ale to sami członkowie dwóch wielkich rodów i osoby znajdujące się w orbicie ich codzienności ciągle sami siebie konfrontują z otoczeniem, w które to próbują się płynnie wtopić albo też zdecydowanie się od niego odciąć. Najważniejsze jest chyba jednak to, że stale dojrzewają, zmieniają się, a kiedy nachodzi ich w tym zakresie autorefleksja, zaczynają doceniać więzi łączące ich z najbliższymi i komfort, jaki daje niezmienność pewnych konstalacji. I to, co wydawało się balastem, okazuje się błogosławionym fundamentem. Najmilszym zaś zaskoczeniem było dla mnie poetyckie zakończenie książki, bo spodziewałam się czegoś zupełnie przeciwnego.
wtorek, 13 września 2011
Izery
Wyjazd udał się w każdym szczególe. Pogoda jak na zamówienie, pensjonat na pięć gwiazdek, w ogrodzie hamak i malinowy chruśniak, tuż obok spełnienie marzeń Babusia w postaci kurnika pełenego ptactwa. W sobotę emocjonująca przejażdżka gondolą, spacer na Przełęcz Łącznik i puszyste naleśniki z jagodami w Schronisku na Stoku Izerskim. Widoki zapierające dech w piersi. Nawet iglaki pożegnały się z przeciętnością i każde drzewo wprost uginało się pod ciężarem rosnących kępami szyszek. Na marginesie tylko dodam, że w Izerach jest zatrzęsienie jarzębin. Wieczorem Bastek hasał po ogrodzie, a my degustowaliśmy różowe winko i nalewkę z pigwy oglądając ulubionego Craiga Bonda. W niedzielę zaś zwiedziliśmy zamek Czocha, najdłużej bawiąc na podzamczu pełnym urokliwych staroci, oraz Świeradów Zdrój, który jest tak malowniczy i spokojny, że trudno się nam było z nim rozstawać. A w drodze powrotnej, jakby nam mało było wrażeń, rozegrał się na naszych oczach spektakl wschodu księżyca, który najpiękniej wyglądał tuż nad horyzontem, wielki i przezroczysty jak monstrualny plasterek ogórka.
Teraz już tylko sortowanie zdjęć i odtwarzanie w pamięci miłych chwil.
Teraz już tylko sortowanie zdjęć i odtwarzanie w pamięci miłych chwil.
piątek, 9 września 2011
Plecak i reszta
Plecak spakowany. Buty ustawione w równym rzędzie. Budzik nastawiony. Mufinki z malinami pachną na cały dom. A bajeranckie świecące kijki Babusia pełnią wartę przy drzwiach. Jesteśmy gotowi na wyprawę.
czwartek, 8 września 2011
Inwazja na farmie
Zaliczyliśmy pierwsze przeziębienie w sezonie. Babu był przeszczęśliwy zostając ze mną w domu. Aby potrzymać dobry humor, wracając w poniedziałek od lekarza nabyliśmy w sklepiku na Bulwarze zestaw zwierząt kopytnych z farmy. Zabawa początkowo przebiegała standardowo, zbudowaliśmy z klocków zagrodę, oborę, kurnik, gospodarz karmił trzódkę i wzywał weterynarza, gospodyni rzucała ptactwu ziarno. Z czasem pojawiały się coraz bardziej zaskakujące elementy. Dziś osiągneliśmy zadowalający Babula poziom zaawansowania. Wirusy ukrywające się w śmietniku i lodówce wezwały na pomoc zastępy bakterii, które przyczaiły się w krzaczorach (jedno z ulubionych słów mego potomka) i zatakowały śpiącą beztrosko na dworze małpę powodując (cytuję dosłownie) zatrucie pokamowe, nieżyt żołądka, świnkę, odrę i inne groźne choroby. I, jak to podsumował Babuś, szczęśliwie udało się wszystkim szkodnikom dostać do organizmu przez nos i gardło. Moje dziecko przeszło na ciemną stronę mocy!
wtorek, 6 września 2011
Cafe Szafe
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh5QCMAH-o95sIkEBgqeDO1jcRyRU3plpBrrvIuM3Whn83w4oynC2UqtYg4D8kczlKGa4Ca8AtE2eXPhtefBfo2iYywZSUKq8PYzkAzm0yuV_fAOCVcoFajQetFcSblEt2bj7X6y19Styw/s200/ptasie-psoty-i-zgryzoty.jpg)
O ptasich psotach i zgryzotach Bastek może słuchać godzinami. A ja, zauroczona szatą graficzną pozycji, zaczęłam szperać w necie i tym razem rezultat leniwych, bądź co bądź, poszukiwań przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że ilustratorka tejże książki, Anna Kaszuba-Dębska, wraz z Łukaszem Dębskim (tym od "Łamisłówek" i "Wiórków") prowadzają w Krakowie magiczną klubokawiarnię Cafe Szafe.
http://www.cafeszafe.com/
Zakochałam się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Zabieram się za planowanie wycieczki!
Lemul wali ludy
Jakoś tak nam rozmowa zeszła na lamy i okazało się, że zawahałam się przy odpowiedzi na pytanie, jakież to ona ma rogi. Zasiedliśmy więc do kompa i, jak to zwykle bywa, pojawiło się sto wątków pobocznych, także wkrótce sprawdzaliśmy, czy zwierzę na wybiegu koło pawilonu Madagaskar we wrocławskim ZOO to lemur. Owszem, jest to lemur wari rudy. A że Babu nie wymawia 'r', przypomniało mi się, jak bawił się z babcią w zgadywanie nazw zwięrząt na podaną literkę i gdy doszło do 'l', Bambuś rezolutnie wykrzyknął 'lekin'.
niedziela, 4 września 2011
Papryczki i borówki
Po wakacyjnej przerwie piekarnik poszedł w ruch.
Muffiny z borówkami amerykańskimi wpisuję na stałe do menu.
http://palcelizac.gazeta.pl/palcelizac/1,110783,9047271,Jak_zrobic_muffinki_,,ga.html
http://palcelizac.gazeta.pl/palcelizac/1,110783,9047271,Jak_zrobic_muffinki_,,ga.html
A papryczki chili póki co tylko do ozdoby.
Piękna Helena i inne cuda
Weekend obfitował w zaskakujące wydarzenia.
Po pierwsze: na skutek trudnego do odtworzenia zbiegu okoliczności znalazłam się wraz z grupką panów (reprezentujących trzy pokolenia fanów kolei) na Dworcu Głównym w Wałbrzychu i przez kilka godzin stałam (bo nie było gdzie usiąść) w oczekiwaniu na pociąg, który ostatecznie i tak się nie pojawił (zamiast Pięknej Heleny przyjechał inny parowóz).
Po drugie: przegrałam w kanastę. Z kretesem. Tak żałosnej rozgrywki na oczy nie widziałam. Przeciwnicy co rozdanie mieli czyste kanasty z jokerów.
I po trzecie: odkryłam, że istnieją Góry Suche, że są na wyciągnięcie ręki i że spora grupka osób chętnie je ze mną przejdzie wzdłuż i wszerz. Dziś z Andrzejówki wybraliśmy się tylko na krótki spacer, bo Babuś jako jedyny miał sensowne buty (kupione zresztą wczoraj na okoliczność wyprawy w Karkonosze za tydzień), a reszta w przewadze maszerowała w sandałkach. Ale od tej pory campusy oficjalnie zyskują status butów wyjazdowych.
Po pierwsze: na skutek trudnego do odtworzenia zbiegu okoliczności znalazłam się wraz z grupką panów (reprezentujących trzy pokolenia fanów kolei) na Dworcu Głównym w Wałbrzychu i przez kilka godzin stałam (bo nie było gdzie usiąść) w oczekiwaniu na pociąg, który ostatecznie i tak się nie pojawił (zamiast Pięknej Heleny przyjechał inny parowóz).
Po drugie: przegrałam w kanastę. Z kretesem. Tak żałosnej rozgrywki na oczy nie widziałam. Przeciwnicy co rozdanie mieli czyste kanasty z jokerów.
I po trzecie: odkryłam, że istnieją Góry Suche, że są na wyciągnięcie ręki i że spora grupka osób chętnie je ze mną przejdzie wzdłuż i wszerz. Dziś z Andrzejówki wybraliśmy się tylko na krótki spacer, bo Babuś jako jedyny miał sensowne buty (kupione zresztą wczoraj na okoliczność wyprawy w Karkonosze za tydzień), a reszta w przewadze maszerowała w sandałkach. Ale od tej pory campusy oficjalnie zyskują status butów wyjazdowych.
czwartek, 1 września 2011
Joanna Bator
Dziś wyjątkowo nie wzięłam na drogę do pracy żadnej książki i mogłam do woli gapić się przez tramwajowe okno, podsłuchiwać współpasażerów, kontemplować jesienną aurę. Rozmyślałam też o 'Chmurdalii' i doszłam do wniosku, że proza pani Bator łączy w sobie cechy wielu moich ulubionych lektur. Nostalgiczny nastrój i z tkliwą pieczołowitością, drobiazgowo opisane przedmioty, smaki, zapachy, rytuały tworzące domową atmosferę zupełnie jak u Chwina, Tokarczuk i Huellego. Pęd w nieznane, wewnętrzna potrzeba wędrówki, nomadyzm to znowu Tokarczuk, ale też Plebanek. Ale najważniejszy jest ten marquezowski rys, rozgadanie, nadprzyrodzone zjawiska wplecione tak naturalnie w opowieść, że aż dziw bierze, że pominięto je w szkolnych podręcznikach do historii, te syreny, nalewki, rozmazane fotografie, że o nocniku nie wspomnę.
Średniaki
Babu cały sierpień chodził do przedszkola, z początku z ogromnymi corocznymi powakacyjno-jesiennymi oporami, potem, wraz z powrotem Radka, już z ochotą. A tu dziś na widok nowego miejsca na kurteczkę i butki, innego znaczka, na myśl o tym, że się dokonało, że bycie średniakiem staje się faktem, nastąpiło (półminutowe, na szczęście) rozklejenie. I, co najlepsze, ja też się wzruszyłam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)