Weekend obfitował w zaskakujące wydarzenia.
Po pierwsze: na skutek trudnego do odtworzenia zbiegu okoliczności znalazłam się wraz z grupką panów (reprezentujących trzy pokolenia fanów kolei) na Dworcu Głównym w Wałbrzychu i przez kilka godzin stałam (bo nie było gdzie usiąść) w oczekiwaniu na pociąg, który ostatecznie i tak się nie pojawił (zamiast Pięknej Heleny przyjechał inny parowóz).
Po drugie: przegrałam w kanastę. Z kretesem. Tak żałosnej rozgrywki na oczy nie widziałam. Przeciwnicy co rozdanie mieli czyste kanasty z jokerów.
I po trzecie: odkryłam, że istnieją Góry Suche, że są na wyciągnięcie ręki i że spora grupka osób chętnie je ze mną przejdzie wzdłuż i wszerz. Dziś z Andrzejówki wybraliśmy się tylko na krótki spacer, bo Babuś jako jedyny miał sensowne buty (kupione zresztą wczoraj na okoliczność wyprawy w Karkonosze za tydzień), a reszta w przewadze maszerowała w sandałkach. Ale od tej pory campusy oficjalnie zyskują status butów wyjazdowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz