Serial lotem błyskawicy podbił moje serce. Stawiam go na równi z 'Grą o tron' i 'Homeland'. Jego największą siłę stanowią główni bohaterowie. Para detektywów, którzy początkowo za sobą nie przepadają, a potem tworzą najbardziej skuteczny zespół, jaki sobie można wymarzyć, to, zdawałoby się, motyw zgrany do cna. Tu jednak kupujemy to bez mrugnięcia okiem, tak pysznie się uzupełniają, tak wiarygodna jest ich droga do wzajemnego zrozumienia się, dotarcia i przyjaźni. A są to postaci ciekawe także dlatego, że wcielają się w nie aktorzy genialni, a mało rozpoznawalni, nie do końca ucieleśniający znany z okładek magazynów ideał piękna, a nadto nie wystylizowani na gwiazdy, ale odarci z glamouru sztampowych ekranowych zwycięzców. Mają, oczywiście, swoje dziwactwa, które czynią ich bardziej oryginalnymi od przeciętnego szarego człowieka, ale nie wydają się one sztuczne i podpompowane na siłę. Naprawdę trudno nie pokochać Linden i Holdera.
Kolejna rzecz wyróżniająca 'Dochodzenie' to tempo, w jakim rozwija się akcja. Nie żeby detektywi byli ślamazarni. Chodzi o czas, jaki mamy na drobiazgowe przyjrzenie się wszystkim osobom, których zbrodnia w jakikolwiek sposób dotknęła.Czujemy więc ból rodziców zamordowanej nastolatki, obserwujemy rozpad jej rodziny, poznajemy kulisy prywatnego życia każdego z podejrzanych. A wszystko w mrocznym i wiecznie mokrym Seattle, mieście, które wpędza w depresję za sprawą samej tylko pogody.
Zaskakujące zakończenie jest oczywistością, więc nie będę się nad nim rozwodzić, dodam tylko, że dwie serie po trzynaście odcinków na jedno śledztwo to, jak by nie spojrzeć, sporo, ale w moim odczuciu ani jedna minuta, ani jedna scena nie była zbędna. I po każdym odcinku czułam niedosyt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz