![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgKtdjUZvQFBtXiK8rVEqly2KuPMi0T27mxYbtmRCPYRTC9N2mxjkNSB26jZZNu00i95VEytIIwLbfFerw4ZE73dCzQtzOlEHQF5LB5wKXkfg6lVtFI5VkYpvSPtXJxnK5ZRc2ReuVudaI/s200/thatcher.jpg)
Kolejna brawurowa role Meryl Steep. Jej geniusz polega chyba na tym, że wciela się w bohaterki tak doskonale, że wydają się prawdziwsze niż rzeczywiste pierwowzory. Film świetnie ogląda się też dzięki kreacji Jima Broadbenta, który jako rozczulający, oddany rodzinie pan Thacher stanowi przez kontrast fantastyczne tło dla ambitnej, zdeterminowanej żony. Sprawnie jest również prowadzona narracja. Żelazną damę poznajemy jako panią w dosyć już zaawansowanym wieku, a dzięki zręcznie wplatanym retrospekcjom możemy jednocześnie obserwować jej zmagania na arenie politycznej oraz sposób radzenia sobie z rzeczywistością, kiedy jej kariera już się zakończyła, a dni wypełniają wspomnienia i rozmowy z duchem męża. I tak jak nie może się pozbyć nawyku przemawiania i dysponowania personelem (zupełnie jak w czasach, gdy rządziła krajem), zamiast zwyczajnego rozmawiania z otaczającymi ją ludźmi, nie potrafi też pogodzić się z odejściem Denisa. W moim odczuciu dopiero to ją uczłowiecza, sprawia, że możemy spojrzeć na nią jak na kobietę z krwi i kości, a nie maszynę zaprogramowaną na zdobycie władzy i naprawę kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz